piątek, 7 sierpnia 2015

Krew i deszcz

Do tej pory czuła, jak trzymał ją za dłoń. Jeszcze przed chwilą uścisk ten był silny, jakby chciał choć odrobinę oddać swój ból, a teraz... stopniowo stawał się coraz słabszy, by po chwili zniknąć całkowicie. Czarny labrador, który dotychczas łaził w tę i we w tę po uliczce, jął obwąchiwać chłopaka, by następnie zacząć głośno ujadać. Zagrzmiało, coraz bliżej. Dokładnie nad nimi wisiała wielka, czarna chmura, jedyny świadek całego zdarzenia.
Zimny pot oblał dziewczynę, a ona sama zaczęła się jeszcze bardziej trząść, gdy nie usłyszała żadnej odpowiedzi z jego strony. Wiedziała co się stało. Wiedziała, ale nie chciała w to uwierzyć. Nie pozwalała dopuścić do siebie myśli, że Tadashi mógł umrzeć. 
- Dashi... - zaczęła cicho, niepewnie dotykając jego ramienia - Dashi... Dashi, proszę... Powiedz coś... Dashi! Obudź się! - łkała głośno, brutalnie szturchając go przy tym. - Dashi! Nie możesz umrzeć! Zabraniam ci! Znienawidzę cię, jeżeli to zrobisz! Słyszysz mnie?! Tadashi! 
 Gniew, który ją ogarnął zaczął znikać równie szybko co się pojawił. Ulatniał się z jej ciała jak powietrze z przebitego balonika, zabierając ze sobą także całą radość i energię. Pozostała w niej tylko pustka, w której echem odbijało się przyśpieszone bicie jej serca. Zmęczona opadła na jego pierś, w której już od jakiegoś czasu panowała głucha cisza. Nie było sensu szukać pulsu czy innych oznak życia u chłopaka. Był martwy. Wtedy to do niej dotarło. Wybuchła głośnym płaczem, chowając twarz w jego piersi i zaciskając palce na jego mokrej koszulce. W żaden sposób nie próbowała powstrzymać łez, które teraz płynęły z jej oczu niepohamowanym strumieniem, by na końcu swojej wędrówki zmieszać się z deszczem o krwią bruneta. 
- Dashi... Proszę... Nie zostawiaj mnie samej...
 Mijała sekunda za sekundą, minuta za minutą... deszcz ciągle padał, a burza zdawała się być coraz bliżej, o czym świadczyły liczne pioruny oraz grzmoty. Pewnie nawet nie obchodziło ją, jak długo leżała, zbierając spadającą z nieba wodę. Jej telefon dzwonił, zapewne jej rodzice, ale dźwięk dzwonka również jakoś zanikł. Przez przeraźliwie głośne grzmoty oraz własne szlochy nawet jej bystry słuch nie zdołał zarejestrować dźwięku, który nagle znikąd się pojawił. Bicie serca. Poczuła pod sobą ruch, a następnie te silne, choć wychudzone dłonie, które natychmiast objęły ją, mocno do siebie przyciągając.
- Głupia, jesteś całkowicie przemoczona...
To był jego głos. Głos Tadashiego. Spokojny, cichy, zachrypnięty. Taki jak zawsze. Woda kapała mu do dwukolorowych oczu, kiedy wpatrywał się w tą czarną chmurę, nadal nie wierząc w to, co się stało. Koroshio płakała. Płakała, bo zapewne domyśliła się, co miało miejsce. Nie miał pojęcia, ile tak leżał, bez odzewu do niej. A jeszcze bardziej bał się jej reakcji.
Znieruchomiała słysząc jego głos. Nie mogła w to uwierzyć. To nie mogła być prawda. Musiało jej się wydawać. Z rozpaczy jej umysł był gotów wywołać każdą halucynację. Ale słyszała jego głos. Była tego pewna. Czuła jak jego klatka piersiowa powoli na zmianę unosi się i opada, a serce znów wznowiło pracę. Ale przecież to było niemożliwe. Podniosła się na rękach i skierowała twarz w jego stronę. Na chwilę przestała płakać, by uśmiechnąć się jakoś niemrawo i znów uruchomić fontannę łez. Rzuciła mu się na szyję i mocno doń przytuliła, równocześnie tłukąc go swoją piąstką w pierś. 
- Idiota! Idiota! Idiota! - krzyczała, nie puszczając go choćby na chwilkę. Nie wiedziała jak to możliwe, że przeżył. Przecież umarł przy niej. Ale mało ją to tak naprawdę obchodziło. Najważniejsze było dla niej, że teraz żyje.
- Musisz bić rannego? - Zażartował, jednocześnie krzywiąc się z bólu. Jakigolwiek wyjaśnienia postanowił zachować na później... teraz po prostu ją objął, przytulając tak mocno, że niemal połamał jej wszystkie żebra. Dodatkowo rannych nie chciał. Jeden poszkodowany frajer wystarczył. I jak zdążył zauważyć, banda prawdopodobnie kiboli nawet ich nie okradła. Po chwili i Mihno przyłączył się do swojej właścicielki, atakując niedoszłego zmarłego i machając radośnie ogonem. Niestety, musiał przerwać tę sielankę. Koroshio tego nie widziała, jednak czarnowłosy z zatrwożeniem przyglądał się, jak średnio co kilkanaście sekund w jakiś warszawski budynek w oddali uderza piorun. - Powinniśmy jak najszybciej gdzieś się ukryć. Najlepiej będzie, jak zaraz znajdziesz się w domu, Kor.
- Nigdzie bez ciebie nie idę - powiedziała stanowczo. Powoli zaczynała się uspokajać, choć kilka pojedynczych łez radości jeszcze spływało po jej zaróżowionych z zimna policzków. Odczuwała lekki dyskomfort z powodu zgniatających ją ramion, jednak nie zamierzała się na to skarżyć. Wolała zostać przez niego zgnieciona, niż żeby miał ją wypuścić z objęć. - Zadzwonię po pomoc i zostanę tu z tobą, dopóki ktoś się nie zjawi. 
- Daj spokój - szepnął, szczękając cicho zębami. Dopiero teraz, kiedy jego ciało znów zaczynało być gorące, on zaczął odczuwać zimno. Nawet nie chciał wiedzieć, jak zimno było Rabićkównie, która o wiele dłużej trwała w tych przemoczonych ubraniach. - Mihno... Mihno, chodź tu - powiedział chłopak, łapiąc za smycz psa. Nawet nie wiedział, od kiedy pies postanowił mu zaufać, jednak cieszył się, że ten go słucha. - Tym razem idziemy prosto do domu i bez gadania. Twoi rodzice mnie zamordują... - dodał cicho, choć były to dosyć niestosowne słowa w tej chwili. Miał tylko nadzieję, że rudowłosa nagle nie postanowi wypytywać go o nic, a tym bardziej sprawdzać, czy jego brzuch nadal jest rozorany. 
Dziewczyna przez chwilę zastanawiała się co mu odpowiedzieć. Miała tak wiele pytań do niego. Przecież to wszystko, ta cała sytuacja nie była w ogóle normalna. Nic nie miało sensu. Już otwierała usta, by go o to zapytać, ale zamiast słów z jej ust wydobyło się głośnie kichnięcie. 
- Uhm... Przepraszam - powiedziała cicho, pocierając nos - Chyba nie czuję się najlepiej. Ale mimo wszystko, najpierw muszę pomóc tobie. Pójdę domu, tylko jeżeli obiecasz, że zostaniesz na obiedzie.
- Jeśli ty mi obiecasz, że twoi rodzice mnie nie zabiją - odparł, otulając ją swoimi ramionami. Obydwoje stanęli na nogi, a chłopak żałował, że nie wziął ze sobą jakiejś kurtki, koszuli, bądź czegokolwiek, co mógłby teraz zaoferować Koroshio. Postanowił ją więc odrobinę ogrzać, choć czas ich gonił. - Mihno, prowadź do domu... chodź, Kori - ujął ponownie jej dłoń.
- Nie składam żadnych obietnic bez mojego adwokata. - zażartowała, zmuszając się do niewyraźnego uśmiechu. Wiedziała, że teraz nie czas i miejsce na jakiekolwiek pytania. Ale wiedziała również, że tak łatwo nie zapomni, ani nie da się zwieść - Mogę jedynie powiedzieć, że jeżeli będzie trzeba, to osłonię cię, tak jak dzisiaj to ty zrobiłeś. Ocaliłeś mnie. Dziękuję. - odparła słodko i przytuliła się do jego ramienia. 
Znów zagrzmiało, na co Mihno cicho zaskomlił, po czym pociągnął ich.
- No już, już idziemy, Mihno... to nic, Koroshio. Może kiedyś mi się odwdzięczysz - uśmiechnął się smutno. Tym razem pies prowadził ich prosto i ani razu się nie zatrzymywał. I tym razem nic ich nie zatrzymało, uciekli przed deszczem i tak naprawdę samym początkiem najgorszej burzy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz